poniedziałek, 23 lutego 2015

Wdech.

 
Czy to ma sens? Pewnie, że nie. Jednego dnia masz wszystko, a nazajutrz płaczesz w kącie. Przecież to niemożliwe. Jakim cudem ten na górze na to pozwala. Patrzy niewzruszony na ludzkie nieszczęście. A co może ten nieszczęsny człowiek? Nic. Zostało mu tylko śledzenie powolnej destrukcji własnego życia.
            Miałam fantastyczne życie, naprawdę. Kochałam je. Może nie okazywałam tego w odpowiedni sposób, ale faktycznie tak było. W końcu ciężko stwierdzić, że ktoś jest miłośnikiem życia, skoro widzi tą osobę wiecznie naćpaną, tudzież na kacu. Tak, brałam. Tak, paliłam. Tak, piłam. Więcej grzechów nie pamiętam.
            Teraz jestem przykładną obywatelką. Nie łamię prawa. Wierzę w Boga. Kocham swoją rodzinę. Mam na imię Julia i od roku jeżdżę na wózku inwalidzkim.
W sumie to w jakimś jednym procencie pogodziłam się z tym, że nigdy nie stanę na nogi. Jednak najbardziej nie boli mnie fakt, iż należę do niepełnosprawnych. Tak na dobrą sprawę to przy odrobinie fantazji robię wszystko to, co przedtem. Oczywiście pomijając wszelakie szaleństwa. Najmocniej sieka serce reakcja społeczeństwa. "Taka ładna, a na wózku". Każdy patrzy na mnie z litością. Myśli, że nie widać, kiedy spogląda ukradkiem. Traktują mnie jak warzywo. Kiedy tylko napotkam ich wzrok, uciekają nim, bojąc się, że to mnie urazi. Że zacznę płakać. Nieprawda. Potrzebuję ludzi. Chcę rozmawiać, śmiać się, grać w karty i cieszyć się życiem. Chcę.
            Moja historia nie należy do tych wszystkim znanych i typowych dla jeżdżących na wózku. Żaden wypadek samochodowy, upadek ze schodów. Miałam wtedy dwadzieścia lat i wracałam z imprezy. Sekundę wcześniej rozstałam się z chłopakiem, przez jakąś pierdołę. Pamiętam, że była niezła ulewa i wyglądałam co najmniej upiornie. Rozmazana, łkająca i ze złamanym sercem. Wracałam na skróty do swojego bloku. Przechodziłam przez ostatnie osiedle, idąc tuż obok budynku, co by żaden maruder wracający z zabawy nie przestraszył się na mój widok. Do siebie nie wróciłam. Spadł na mnie samobójca.
Można powiedzieć, że uratowałam mu życie kosztem własnego kręgosłupa i kilkudziesięciu kości. Pół miesiąca w śpiączce. Całe życie na wózku. Do dziś nie wiem, jakim cudem tamtemu mężczyźnie nic się nie stało. Wyszedł z tego ze złamaną ręką i paroma obiciami. Czym to było w porównaniu z moją tragedią. Kilka miesięcy później nawet chciał się ze mną spotkać. Może podziękować, przeprosić. Przyszedł do szpitala. Ale ja nie chciałam z nim rozmawiać. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. To wszystko było zbyt świeże. Teraz, po roku, nikogo nie winię. Wybaczyłam. To takie dziwne, prawda? Już nigdy nie przejadę się rowerem, nie będę miała dzieci. A jednak nie mam żalu. W końcu zrozumiałam, że dzięki temu wypadkowi zaczęłam doceniać życie. Bolesne historie mają to do siebie, że są równocześnie najlepszymi nauczycielkami życia. A ja jestem tego idealnym przykładem.
 ~
            Czy to ma sens? Tysiące godzin treningów, milion wyrzeczeń, hektolitry wylanego potu. Obietnice, przyrzeczenia, motywacje. I jestem rezerwowym. Frajerem na ławce. A więc po co to wszystko? Żeby siedzieć stać całe mecze w kwadracie? Życie sportowca wygląda z perspektywy normalnego człowieka wspaniale. Sława. Pieniądze. Umiejętności. Tłumy ludzi, cała ta otoczka sprawia, że chcesz żyć. Ale co można czuć, kiedy niby jest się częścią tej drużyny, a wszystko wydaje się tak odległe? Kibice mają mnie za Boga. Zwracają się do mnie jak do króla. Jestem dla nich jakimś niewyobrażalnym herosem, którego widok przyprawia o drgawki. W praktyce jestem zamkniętym w sobie dupkiem. Moją psychikę wypełnia jedna wielka żądza. Chcę grać. Chcę pokazywać swoje umiejętności. Nie jestem już juniorem, by cieszyć się z obolałych nóg od stania w kwadracie. Mam swoje ambicje, a dotychczas trener tylko podcina mi skrzydła. Odpuszczam. Nie chcę tego. Mogę iść na studia. Potem do normalnej pracy. Po co odbijać się ciągle od ściany. Raz po raz czuję ból podcinanych skrzydeł.
            Mam na imię Luca i od kilkunastu lat gram w siatkówkę. Robię to, co kocham. Problem polega na tym, że właśnie to najbardziej mnie wyniszcza od środka. Sprawia, że nie myślę racjonalnie. W mojej głowie pojawia się tylko myśl "grać". Mogę nie jeść, nie pić, nie oddychać. Muszę gryźć parkiet. A potem tylko przesiąka mnie gniew, bo kończę na rezerwie. Wiele osób mówi mi "Luca, nie doceniasz tego co masz". Próbuję się od nich odciąć. Nie chcę rozmawiać, chodzić na imprezy. Siatkówka. To jest moim priorytetem. Jestem sam. Nie zależy mi na przyjaciołach. Rodzina, jest, bo jest. Nie myślę o ślubie, dzieciach. Gra. Odbijanie. Atakowanie. Plasowanie. Kiwki. Blok. Muszę to robić, bo w innym wypadku wariuję. Przyzwyczaiłem się do swojego trybu życia. Polubiłem go i w pełni zaakceptowałem. Im więcej razy powtarzam sobie, że nie ma sensu granie dla grania, aby ciągle być gorszym od innych. Ale wtedy włącza mi się sportowy morderca. Nie potrafię tego zostawić. Zaciskam zęby i ze skurczem w klatce piersiowej jadę na trening. Dziś im pokażę.

            W tej samej chwili gdzieś w głębi miasta pewnej blondynce pękło serce.
~*~
Cześć. To ja. 
Pewnie zostałam już kompletnie zapomniana, odrzucona w niepamięć i domyślam się, że ciężko będzie mi na nowo zdobyć wasze zaufanie. Ale wracam i... bądźcie ze mną.
Mój ostatni solowy post ukazał się w sierpniu 2014, czyli pół roku temu. Miałam mnóstwo czasu, żeby sobie to wszystko przemyśleć. W lutym 2013 zaczęłam swoją przygodę z pisaniem. Nadszedł luty 2015 i chyba w końcu dojrzałam do bycia blogerką.  
Przepraszam, po prostu.
Wierzę, że znajdę jeszcze tak oddanych czytających, jakich miałam przed miesiącami.
Będzie dobrze. Obiecuję.
jak się spodoba to zapraszam w poniedziałki. Na Kadzia też wracam.
jeśli chcesz być informowany to po prostu skomentuj.